Dom, stary dom, pamiętający jeszcze okres nieznany, piękny park a w koło niego, jesiennej słoty kolorowe liście, na pewno mieniące się tęczą w słońcu, które czasem pokonuje pierzynkę chmur. Wysokie drzewa, korony ich szumiące październikowym śpiewem, wieczór. Już ciemno. Szedł człowiek tym parkiem, pochylony, chronił swoją twarz od porywów wiatru i zacinającego deszczu, był zmęczony, był przerażony, głodny; szedł sobie, szukając kawałka dachu by wyjąć resztę chleba ze starej torby i dać sobie odrobiny przyjemności. Zjedzenie tego chleba było dla niego potrzebą, koniecznością, aby mógł iść dalej pośród tańczących drzew i muzyki jesiennej natury. Dla niego nie była to prymitywna przyjemność, tylko walka o własne przetrwanie. Pragnął, aby Bóg podarował mu swoją łaskę, bo był dobrym człowiekiem, chciał tylko przetrwać. Miał ukryte medale z dedykacją za swoją dzielność. Bez wahania zamieniłby te medale za talerz ciepłej zupy, za dobre słowo. Nie znaczyły one nic dla niego w tej chwili, chciał tylko żyć, chciał dać świadectwo. Wszystko, co najważniejsze miał ten człowiek w swoim sercu, był odważny, nie kłaniał się kulom i bagnetom, ale teraz nie miało to dla niego żadnego znaczenia. Zobaczył człowiek ten dom, liche światło w jednym z okien. Chciał zobaczyć jak żyją ludzie, którzy mają taki dom, dom, w którym jest światło i ogień, dom, w którym jest ciepło, dom, w którym mieszkańcy nie wiedzą o nim, nie wiedzą o jego tułaczce, nie wiedzą o takich jak zaginieni gdzieś w zawierusze, zapomniani, odsunięci.
Wyjął człowiek swój skarb, wyjął i ugryzł kawałek chleba resztę starannie ukrywając, bo wiedział, że następnego dnia być może nikt mu nie pomoże. Najciszej jak mógł podszedł do okna oglądając się za się za siebie, bał się, ale zajrzał do środka. Tam w starannie wysmakowanym pomieszczeniu, skromnym, ale przyjemnym, świadczącym o guście właściciela, zobaczył kominek, gdzie ogień radośnie ogłaszał o swojej roli, zobaczył dużą komodę, gdzie równiutko ułożone książki mówiły o szacunku, jakim darzą je czytający. Zobaczył trzy lampy, gdzie ledwo tlące się ogarki tworzyły atmosferę tęsknoty i walczyły swoimi cieniami na pobliskich ścianach. Zobaczył drewniana podłogę, na niej dywan, gruby dywan gdzie bawiło się dwoje dzieci. Jedno starsze i drugie młodsze. Ich ubranka były czyste, równe, starannie uczesane włosy wskazywały, że rodzice dbali o nich. Zobaczył tez człowiek siedząca na krześle kobietę, zapewne matkę, która miała piękną sukienkę i pracowała zapewne nad kolejnym ubrankiem dla swoich dzieci, musiała to być matka. Tak kobieta miała smutne oczy, od czasu do czasu czystą, biała chusteczką wycierała kąciki oczu, ona płakała.
Przypomniał sobie ten człowiek swoją mamę i swoją babcie, które tak samo opiekowały się swoimi dziećmi we własnym domu tylko wiele lat temu, potrafił sobie wyobrazić, że ten maluch to on, że on też tak machał mieczem. Świat dla niego bardzo się zmienił gdy odszedł z domu, gdy porwała go zawierucha i konieczność.
W oddali usłyszał szczekanie psa, przestraszył się i pobiegł do najbliższego dębu, pijącego soki ziemii pewnie trzysta lat, ale bacznie obserwował co się dzieje. Pomyślał, że pan wraca do domu, mąż i ojciec, ale nagle znów nastąpiła przejmująca cisza. Patrząc w okno zobaczył gdy nagle dzieci podbiegły do okna, a za nimi matka. Oni nie byli szczęśliwi, dzieci niby radosne, ale smutne, patrzące na świat z ciekawością, ale z obawą, matka szklanymi oczami myślała na pewno o czymś innym i dalej ukradkiem dotykała ich kącików. Oni kogoś stracili, muszą żyć tak, jak żyją, ale nie ma w tym harmonii.
Pomyślał człowiek, że tak często ludzi doświadcza los. Szkoda.
Wyjął znów kawałek chleba, ugryzł i myślami popłynął do swojego losu. Zesłańca, dobrego człowieka